25.05.2007

Huaraz i aklimatyzacja

Nocnym autobusem „economico” (jak na Włóczykijów przystało) przybyliśmy w nocy z 20 na 21 maja z Limy do Huaraz - 100 tysiecznego miasteczka, położonego na wysokości 3090 m npm, otoczonego ze wszystkich stron gorami (Cordillera Blanca od wschodu oraz Cordillera Negra od zachodu). Miasteczko jest bazą wypadową dla wszystkich miłośnikow górskich wycieczek – do których rownież się zaliczamy. (takie trochę to niby nasze Zakopane – baza wypadowa w góry a jednocześnie stolica prowincji Ancuash). Zanim jednak do tych górskich wycieczek może dojść nasze organizmy muszą się przystosować do wysokości...

Przyjazd 6 rano - a jakże naganiaczy sporo – ale pokoik trafił się idealny za 20 soli za nockeJ - „marimonio” z „bańo privado” i co najważniejsze z „agua caliente” (ciepłą wodą), co jest tutaj ważną kartą przetargową. Pokoik, ktory na najbliższe dni miał stać sie naszym domem oprócz łożka ma maleńki stolik i dwa krzesełka wniesione na poczekaniu, no ale łazienka i ta ciepła woda są najważniejsze.

Przez pierwsze pół dnia wysokość dawała Tomkowi w kość (w Polsce Pani doktor wspominała coś o anemii czy czymś takim), czuł się jak po dobrych trech piwach, a jeśli chodzi o możliwości szybkiego poruszania się to tak w granicach ślimaka winniczka. Po południu było już dużo, dużo lepiej.

Pozostałą częśc dnia poswięciliśym na poznawanie tajników peruwiańskiego „Zakopanego”. No i kilka uwag na temat tej mieścinki – sklepiki, bazary, restauracyjki, sklepy górskie i agencje organizujące trekingi- tego jest tutaj masa. Caly sprzęt można kupić lub wypożyczyć na miejscu. Choć my przybyliśby podbijać Andy już przygotowani.
W Huaraz bezrobocie raczej nie jest znane, bo w co trzecim miejscu poszukują kogoś do pracy, a tu się jeszcze sezon na dobre nie zaczął. Jak ktoś ma dosyć biura w naszym pięknym kraju to na pewno znajdzie tu zajęcie. Peruwiańczycy są chyba niesamowitymi optymistami bo w każdym praktycznie domu tutaj się znajdującym wystają zbrojenia na następną kondygnacje (zapewne dokończą jak trochę kaski nazbierają).
Na ulicy można wszystko znaleźć: od groma pucybutów, dziciaki sprzedające orzechy czy gumy do żucia, kobieciny przyjeżdzające z okolicznych wiosek sprzedające co popadnie (sery, zioła a nawet niedojrzałe zboże), dziesiątki przewodników, ludzisków sprzedających mocno podejrzane napoje czy świeże owoce (południowo-amerykańskie madaranki to jest to!!!).... no i co nas najbardziej uradowało świeżo wyciskane soki z pomarańczy za 0,50 sola za szklanice.
Jeśli chodzi o posiłki no to można iść do „bardziej europejskich” miejsc i wydać 15-20 soli za strawę jednakże obiady są już dostępne za trzy sole a menu ejecutivo, które wciągneliśmy za 7 soli było po prostu nie do przejedzenia dla naszych skromnych żołądków.

Starsze Indianki ubierają się tradycyjnie w mega kolorowe stroje (zdjęcia będą w galerii), natomiast młodzież to już stroje w pełni uniwersalne światowo.... ach ta cywilizacja:) A jeśli chodzi o Inke Kole wspomnianą we wcześniejszej relacji to niech ktoś sobie nie wyobraża że to cud peruwiański.... wyprodukowane przez... Coca Cola Company.

Drugiego dnia postanowiliśmy już trochę pochodzić - na początek kompleks archeologiczny Willkawain (6 km od Huaraz – w 70% zrekonstruowane miejsca kultu kultury Wari) a potem zdobycie jeziora. Niestety tutejsze szlaki są tak cudownie oznaczone, że nie było nawet jednego znaku informacyjnego a po jakimś czasie wszystkich pracujących w polach autochtonów, których pytaliśmy się o drogę, niestety zabrakło. Wynik wyprawy: Mission Faild – jezioro nieodnalezione.
Za to okazalo się, że chodzi nam się ciężko, po kilkudziesięciu krokach trzeba było robić przystanki, żeby wyrównać oddech bo tlenu coraz mniej, trochę kręciło się w głowie a serce biło jak szalone... Wytłumaczenia dla nas były dwa: po pierwsze człowiek pracujący, caly dzień siedzący za biurkiem „gad biurkowy” odzwyczaił się od ruchu a po drugie: ponad 3000 m.n.p.m. zrobiło swoje - w sumie to jedynie w Indiach w Lehu byliśmy na podobnej wysokości. Więc kolejny dzień postanowiliśmy znów spędzić spokojniej – odwidziliśmy nawet lokalny cmentarz- wrażenia niesamowite- zdjecia bloko-grobowców będą w galerii.
Dzisiaj natomiast mieliśmy już w planie zdobycie kolejnego jeziora: Laguna Churup – 4450 mnpm. O 7 rano uało nam sie odnaleźć odpowiedniego busa, jadącego do Lluca – a potem już poszło prawie jak z płatka. No i po cięzkim wspinaniu się na kolejne metry - udało się - weszliśmy i nawet jezioro znależliśmyJ!!!!! Obydwa Włoczykije po raz pierwszy w życiu zdobyły taką wysokośc więc tym bardziej mamy satysfakcję!!!! A przed nami jeszcze dwa – tym razem kilkudniowe trekingi.
Przed wejciem na szlak bylka umieszczona tablica z ciekawym hasłem, które przydałoby sie na każdym szlaku na świecie:
„... nie zabieraj ze sobą niczego oprócz zdjęć,
nie zostawiaj niczego za wyjątkiem odcisków stóp,
nie zabijaj niczego poza własnym czasem i komarami...”

Brak komentarzy: